poniedziałek, 1 października 2012

Opowiem Wam JEJ historię

Zuzia ma już tydzień! A co wydarzyło się 7 dni temu?

PONIEDZIAŁEK, 24.09.2012 r., godz. 03:45 - Odchodzą mi wody.
Obudził mnie silny ból w podbrzuszu, tak jakby coś pękło. No i okazało się, że pękł worek owodniowy. Ku rozczarowaniu większości powiem, że nie wygląda to tak spektakularnie, jak przedstawiany jest moment odejścia wód w amerykańskich filmach :P Nie stoisz w kałuży zalana hektolitrami wody :P Przynajmniej nie w moim przypadku. Ja odczułam wrażenie, jakbym się trochę posikała :P Z uśmiechem na ustach (bo to wróżyć mogło tylko jedno! Coś na co czekałam całe 9 miesięcy!) ruszyłam do łazienki potwierdzić swoje przypuszczenia. Ku mojej radości, okazały się trafione :) Ale żeby mieć już stu procentową pewność, wróciłam do łóżka, bo wyczytałam kiedyś, że aby sprawdzić czy to aby na pewno wody płodowe, trzeba się ułożyć w pozycji leżącej, bo jak się stoi, to dziecko robi za pewnego rodzaju korek, który blokuje przepływ wód. No i faktycznie (wujek Google tym razem też nie zawiódł) muszę przyznać, że mnie trochę "zalało". Ale też nie były to ogromne ilości wód, hehe. Wystarczyło jednak, aby trochę zalać łóżko :P Stwierdziłam, że może czas najwyższy powiadomić o tym fakcie Tomka :) Obudziłam więc go i mówię: "Wody mi odeszły". A co zaspany mężu mój na to? "Podłóż ręcznik i śpij dalej" :) Normalnie zawsze mogę na niego i jego stoicki spokój liczyć, hehe. Spodziewałam się raczej jakiegoś wybuchu paniki, a nie propozycji dalszego snu :P Ja jednak nie skorzystałam z jego dobrej rady :) Chociaż muszę przyznać, że na chwilę się położyłam, bo stwierdziłam, że jak nie dostanę żadnych skurczy, to faktycznie nie ma po co wstawać. Nie czekałam jednak długo, bo zaraz po 10 minutach pojawił się pierwszy skurcz. A po nim następny i następny w odstępach 5-cio minutowych. No więc zaczęłam się szykować :) Umyłam włosy, wykąpałam się, ogoliłam, dopakowałam kilka rzeczy, które chciałam ze sobą zabrać (organizacja musi być, hehe. Miałam je zapisane na karteczce, żeby czegoś ważnego nie zapomnieć :P) i zeszłam na śniadanie, które czekało już na mnie w jadalni przyszykowane przez Tomka. W międzyczasie napisałam sms-a do Ulki z informacją, że się zaczęło i czy jedzie z nami do szpitala. Oczywiście nie mogła opuścić tej chwili, bo czekała na nią z niecierpliwością tak samo jak i my :) To się nazywa CIOCIA :) No więc ruszyliśmy całą naszą czwórką (a właściwie prawie piątką) na porodówkę. Tam już tylko trzeba było czekać w towarzystwie coraz większego bólu i coraz częstszych skurczy :P Ale dało się przeżyć. Strasznie mi się udało, bo miałam polską położną :D Ku mojemu szczęściu akurat w tym dniu zamieniła się z jakąś koleżanką. Więc o tyle miałam łatwiej, że nie musiałam obawiać się, że czegoś nie zrozumiem. Jednym słowem zaczęło się rewelacyjnie. Schody zaczęły się później... Wiadomo, wszystko co dobre szybko się kończy i dlatego też zbyt kolorowo cały czas być nie mogło. Niestety!

Dostałam kilka „znieczulaczy”. Pierwszym z nich była możliwość stania przy takim jakby chodziku z gumowymi rączkami, które w trakcie skurczu miałam ściskać z całych sił, żeby rozładować ból. Szkoda, że już jak leżałam na łóżku, to już tego chodzika nie miałam :P Musiało mi wystarczyć ściskanie Tomka rąk. Biedak do tej pory pewnie jeszcze ma blizny po moich paznokciach :P Drugim sposobem na zmniejszenie bólu była kąpiel w ogromnej wannie z olejkami eterycznymi :) Rozbroiła mnie położna, która z pełną powagą zapytała czy odpowiada mi olejek o zapachu lawendy :P Wyobrażacie sobie coś takiego na polskiej (państwowej!) porodówce? Nie sądzę! :P Czułam się raczej jak w jakimś luksusowym SPA a nie na sali porodowej, hehe. To się dopiero nazywa Służba Zdrowia! Kolejnym znieczulaczem był – UWAGA – gaz rozweselający! :D Nieprawdopodobne? A jednak! :) Tylko na mnie nie działał zbyt dobrze, bo zamiast się śmiać, ja zasypiałam :P I ostatnim już środkiem znieczulającym był Epidural, podawany przez rurkę do kręgosłupa. Na samym początku umówiłam się z położną, że nie chcę żadnych medycznych środków znieczulających (chodzi mi właśnie o ten Epidural), ale niestety plany musiałyśmy nagle zmienić, gdyż spotkała nas (położna też była zaskoczona) niezbyt miła niespodzianka :/ Podczas relaksującej kąpieli w wannie dostałam bólów partych, które powinny pojawić się dopiero pod koniec porodu. Położną nieco zaniepokoił ten fakt i postanowiła mnie zbadać. Po badaniu stwierdziła, że czuje coś miękkiego. A jak wiadomo główka nie zalicza się do miękkich organów :/ I tu właśnie zaczęły się wspomniane przeze mnie wyżej schody! Kazała mi wrócić do łóżka i zbadała mnie jeszcze raz. I w tym momencie była już prawie pewna, że miękka część, którą wyczuła podczas badania, to wcale nie jest główka dziecka tylko jego pupcia! :/ Żeby mieć już taką stu procentową pewność zawołała jeszcze dwie bardziej doświadczone lekarki, które niestety potwierdziły jej przypuszczenia :/ Zuzia w ostatnim tygodniu przed porodem postanowiła zrobić mi psikusa i odwróciła się dupką do dołu. Teraz zaczęło się najgorsze. Bóle parte były tak silne, że prawie mnie rozdzierały, a położna kazała mi je wstrzymywać. Masakra! Skurcze i każdy inny ból przy tym to pikuś! Jednocześnie miałam oddychać do skurczu i powstrzymywać parcie :/ Nawet największemu wrogowi nie życzę takiego bólu! W związku z ułożeniem pośladkowym dziecka, trzeba było natychmiast wymyślić plan B. Wraz z położną musieliśmy podjąć decyzję, co robimy. Czy mimo takiego ułożenia dziecka decyduję się na poród naturalny czy zabierają mnie na salę operacyjną i poddaję się cesarskiemu cięciu. Zdecydowałam się jednak na poród naturalny (stąd też podawanie Epiduralu, gdyż lekarze wiedzieli, że przyjemnie nie będzie). Musieli się tylko upewnić czy dziecko jest na tyle małe, że przejdzie przez moją miednicę, więc natychmiast zrobili USG, które pokazało, że Zuzia do dużych się nie zalicza, więc już jeden warunek został spełniony. Zaraz po USG zabrali mnie na rezonans miednicy, aby sprawdzić, czy jest na tyle duża, żeby dziecko bez większych problemów się przez nią przecisnęło. Warunek drugi został również spełniony, bo miednica była dosyć szeroka i były ogromne szanse na powodzenie. Przystąpiliśmy więc wszyscy do działania. Jako, że poród pośladkowy zalicza się do tych o podwyższonym ryzyku, podczas porodu asystowało aż 5 lekarzy. Wszystko zakończyło się o 14:44, czyli równe 11 godzin po odejściu wód płodowych. Położna jednak mnie pocieszyła, że jakby nie to, że dziecko było ułożone pośladkowo, to urodziłabym już kilka godzin wcześniej, bo szyjka macicy rozwierała się bardzo szybko i wszystko przebiegało książkowo. A zresztą bardzo była zdziwiona końcówką porodu, bo od urodzenia dupki do urodzenia główki Zuzi, nie minęła nawet minuta! Gdy tylko ją zobaczyliśmy to oboje z Tomkiem się popłakaliśmy. Niesamowite przeżycie! Tomek teraz każdemu mówi, że to była najpiękniejsza chwila w jego życiu i każdemu poleca bycie przy porodzie. Niestety nie miał okazji przeciąć pępowiny, bo lekarzy zaniepokoił fakt, że Zuzia nie zapłakała. Natychmiast nam ją zabrali, podali tlen i podłączyli pod specjalną aparaturę. Okazało się, że ma problemy z oddychaniem :( Wzięli ją na rentgen płucek i już znali tego przyczynę... Zuzia dostała odmy płucnej :( Ma dziewczyna wyjątkowego pecha, bo na odmę płucną choruje tylko 1% noworodków! I akurat nasza Zuzanna musi się do nich zaliczać :/ Jest po prostu w tym całym pechu jednak wyjątkowa, po prostu, jak w tej piosence, jedna na milion (albo i trylion). Została przewieziona na OIOM, gdzie na drugi dzień zrobili jej kolejny rentgen, który na szczęście wykazał, że obrzęk płuc się zmniejszył i może już samodzielnie oddychać. Co przeżyliśmy, to tylko my wiemy. Serce się krajało, widząc taką maleńką istotkę, podłączoną pod cały ten sprzęt :( Ale najważniejsze, że jest już dobrze. Mamy skontrolować płucka za 3 miesiące. Oby obrzęk już do tego czasu całkiem znikł!

Jakie ogólne wrażenia? Prawdę mówiąc mi się poród nawet podobał (oczywiście nie licząc problemów z oddychaniem Zuzi). Nie taki diabeł straszny jak go malują! Nie mówię, że nie było ciężko, ale WARTO BYŁO się trochę pomęczyć, żeby zobaczyć to małe cudeńko! <3 Bardzo pomogła też obecność Tomka. Chyba czułam się lepiej wiedząc, że cały czas jest przy mnie. A jego słowa: „Oddychaj Misiu, super Ci idzie!” naprawdę pomagały :) Jeśli chodzi o opiekę medyczną i podejście do pacjenta, to niebo a ziemia w porównaniu z polską służbą zdrowia! Do szpitala (oprócz szczoteczki do zębów :P) nie musisz nic ze sobą zabierać. Naprawdę! Mają tam wszystko, począwszy od pampersów i ubranek dla dzieci, po wszelkie artykuły higieniczne dla matek. Jest w pełni wyposażony (darmowy!) bufet dla pacjentek, w którym oprócz gotowych obiadów, wędlin, serów, dżemów, owoców, itd. możemy znaleźć ciastka, a nawet bitą śmietanę w spray-u! Naprawdę jest to ciężko sobie wyobrazić, jeśli się tego na własne oczy nie widziało. A tak wyglądała sala porodowa. Wchodzić mógł na nią kto chce, nie ma obowiązku zakładania żadnych fartuchów czy obuwia ochronnego. Nie powiem, zdziwiło nas to bardzo. Zapytałam położną: "A co ze sterylnością? W końcu to porodówka!", na co ona: "Co ma być sterylne, to jest - narzędzia!" :) I to się nazywa lajtowe podejście :)


Po porodzie dostałam mnóstwo gratulacji od całego personelu i tacę pełną owoców z sokiem pomarańczowym (w lampkach od szampana) dla mnie i Tomka, udekorowane norweską flagą :) Miło z ich strony :) A jeszcze powiem, że podczas porodu mogłam jeść i pić :) Co chwilę położna pytała czy czegoś nie chcę :)

Wczorajsza Zuzia :)


Komentarze (2):

Anonymous Anonimowy pisze...

Wow, niezła wanna, rozejrzę się za taką. Gdzie rodziłaś?.

13 stycznia 2015 03:32  
Blogger Daga pisze...

Wanna była niczego sobie :) A rodziłam w Norwegii.

25 stycznia 2015 09:48  

Prześlij komentarz

Subskrybuj Komentarze do posta [Atom]

<< Strona główna