wtorek, 15 września 2015

Opowiem Wam JEGO historię

Trzy lata temu na blogu opowiadałam JEJ (Zuzanny) historię, a dziś opowiem Wam JEGO (Dominika). Historię krótką, ale myślę, że równie ciekawą :)
Dominik przyszedł na świat w piątek, 11 września. A w sumie to powinnam raczej napisać "przybiegł sprintem", bo ledwo na porodówkę zdążyłam :P W szpitalu byliśmy o 05:55, a szesnaście minut później Misiek leżał już w moich objęciach ♥ Poród błyskawiczny!
A całe wydarzenie wyglądało tak: Worek owodniowy pękł mi o 04:30, a dziesięć minut później wody płodowe pociekły mi po nogach. Natychmiast wskoczyłam pod prysznic i rozpoczęły się skurcze. I to bardzo częste, bo co trzyminutowe, a jakże od razu bolesne :P Czułam, że czas nas goni :) Zadzwoniłam na porodówkę informując położną, że odeszły mi wody i mam bardzo częste skurcze. Ona kazała mi przyjechać jak najszybciej. Znalazłam też jeszcze czas na wysłanie kilku snapów do przyjaciół z wiadomością, że to dziś! :P Później zrobiłam sobie kanapkę na wynos i ruszyliśmy z Tomkiem do szpitala. Zanim jeszcze wyszłam z domu, skurcze nasiliły się i pojawiały się już co dwie minuty, czasami nawet co minutę. Żeby przejść od połowy naszego korytarza do drzwi wyjściowych (jedyne dwa metry!), musiałam się aż dwa razy zatrzymywać, bo skurcze atakowały :) I to nie zwykłe skurcze, a skurcze parte! Czyli skurcze pojawiające się już w ostatniej fazie porodu. Dobrze, że mieszkamy zaledwie pięć kilometrów od szpitala, więc mogliśmy się tam w miarę szybko znaleźć. Wyrażenie "w miarę szybko" powinnam wziąć w cudzysłów, bo ja nie wyglądałam na osobę "w miarę szybko" się poruszającą :P Co trzy kroki to skurcz i przystanek na złapanie się czegoś lub kogoś (w tym wypadku biednego Tomka), żeby sobie ulżyć w bólu :) No, ale jakimś cudem dotarłam do samochodu. Pod szpitalem byliśmy po kilku (kilkunastu?) minutach. Jak tylko zaparkowaliśmy, ja ruszyłam w stronę bocznego wejścia. Tomek jeszcze musiał zapłacić za parking. Nie trudno było mnie dogonić, bo stumetrową trasę z parkingu do drzwi wejściowych pokonywałam w kilka minut :P Jak już dotarliśmy pod drzwi, okazało się, że są ZAMKNIĘTE! Ja p*****lę! Zamknięte, na prawdę były zamknięte! Wisiała na nich tabliczka z informacją, że otwierają o 06:30 :/ Jak pech to pech! Ale co zrobisz, nic nie zrobisz! Trzeba było wrzucić wsteczny i zacząć kierować się w stronę wejścia głównego, które niestety blisko nie było. Wracałam więc drąc się niemiłosiernie pod szpitalnymi oknami z każdym nadchodzącym skurczem. Gdy już zbliżaliśmy się do samochodu, zobaczyliśmy Tomka siostrę, jadącą na parking. Spadła nam jak z nieba!!! Ania pracuje na kuchni w szpitalu i miała zacząć zmianę dopiero o siódmej, ale że męża podwoziła do pracy, to przyjechała szybciej. Od razu Tomek krzyknął do niej czy ma klucz do tamtych drzwi. Miała! Kamień z serca, bo na pewno nie dałabym rady dotrzeć do wejścia głównego, potem pokonać te długie korytarze i jeszcze zmienić piętro. Nie ma mowy! Za szybko wszystko się toczyło! :P Próbowałam więc po raz trzeci już pokonać drogę z parkingu pod tamte drzwi. Udało się! Chwilę to trwało, ale w końcu się udało. Po kilku kolejnych minutach byłam już na oddziale położniczym. A tam? A tam nie było nikogo :P Jak na złość wszystkie położne gdzieś zniknęły, a jedna, którą udało nam się namierzyć, smacznie spała w kantorku i stwierdziliśmy, że jej budzić nie będziemy :P Tomek pobiegł poszukać kogoś z personelu. Po chwili zjawił się z jedną ciemnowłosą Panią, położną Kristin. Dzięki Bogu! Ktoś jest! :) Od razu zaprowadziła mnie na salę porodową. Miałam szczęście, bo została już tylko jedna wolna porodówka! Ostatnia! Najmniejsza! We wszystkich ktoś rodził! A co by było jakby i ta była zajęta? Rodziłabym chyba na korytarzu :P Rozwarcie 8 cm! Poród w stopniu już końcowym :P Działo się to tak szybko, że położna ledwo nadążała z przygotowaniem tych wszystkich potrzebnych jej sprzętów. Tomek dzielnie trzymał mnie za rękę i pozwalał sobie łamać palce :P Ja się tak darłam, że szwagierka słyszała moje krzyki przez dwie pary zamkniętych drzwi i po drugiej, zupełnie innej stronie budynku! Wszystko działo się mega szybko. Za szybko, powiedziałabym :P Tak szybko, że położna nie mogła mnie ani na sekundę z oka spuścić. Tomek chciał, żeby mi wody przyniosła, a ona mu na to, że ona może przynieść, ale on wtedy poród odbierze, bo dziecko lada moment wyskoczy :) Wpadła jednak na jakiś pomysł :P Weszła do łazienki i wróciła z kubkiem na mocz wypełnionym wodą :) Nie protestowałam, hehe. Jak to mowią, lepszy rydz niż nic :P Piłam więc wodę z biało-niebieskiego kubka z napisem "URIN" :D Po chwili Dominik leżał już na moim ciele! Duży, zdrowy chłopiec! Tak jak i przy narodzinach Zuzi, tak i teraz Tomek się popłakał. Tym razem mógł przeciąć pępowinę :) Jest syn! Syn, który straaasznie szybko chciał ujrzeć tatusia i mamusię! :) Znieczulenia nie było, pęknięć nie było, i szyć mnie też nie trzeba było! Długiego bólu też nie było! Kilka chwil i po wszystkim! Wszyscy mówią, że poród kolejnego dziecka jest szybszy niż ten pierwszy, ale nikt nie powiedział, że może być aż tak szybki, hehe.
Z porodówki przenieśli mnie na oddział noworodkowy, gdzie jak wszystko dobrze idzie, to po czterech godzinach pacjentki przenoszone są do szpitalnego hotelu. Mi było trochę słabo i nie mogłam się wysikać (a podobno musiałam, żeby opuścić oddział), więc byłam tam trochę dłużej. W międzyczasie badali, ważyli i mierzyli też Dominika. Jak już sobie pojadłam, popiłam, i w końcu za drugim podejściem udało mi się siknąć (albo jak kto woli, oddać mocz :P) poszliśmy zameldować się do hotelu. Wypisali nas w niedzielę. W hotelu mieszkała cała nasza czwórka. Zuzia i Tomek też z nami byli. My mieliśmy wszystko za darmo, pobyt i wszystkie posiłki w restauracji, jedynie Tomek musiał płacić 450 NOK za dobę. O warunkach nie muszę chyba się rozpisywać. Wystarczy popatrzeć na zdjęcia mojej "szpitalnej sali". Położne, tak jak poprzednio, przemiłe, pomocne, i w ogóle naj, naj, naj!

SYNIO! ♥
Pierwsze spotkanie z siostrą i dziadkami ♥
To się nazywa miłość od pierwszego spojrzenia! ♥♥♥
Niedzielny poranek:
Jedno z moich "szpitalnych posiłków":
Na talerzu łosoś, dorsz, kurczak, renifer... :D
A to nasza sala:
Aż chce się rodzić w Norwegii! :P
Malutki dżentelmen już w niedzielne popołudnie był w domu:

Dominik, 11.09.2015, godz. 06:11, 51 cm, 3770 g! ♥

Komentarze (2):

Blogger Unknown pisze...

i plakalam i smialam sie....super napisalas.trzymajcie sie zdrowo i do zobaczenia.Aska G.

27 września 2015 11:58  
Blogger Unknown pisze...

i plakalam i smialam sie....super napisalas.trzymajcie sie zdrowo i do zobaczenia.Aska G.

27 września 2015 11:59  

Prześlij komentarz

Subskrybuj Komentarze do posta [Atom]

<< Strona główna