Polak, Węgier, dwa bratanki
Odkąd zamieszkaliśmy w Norwegii, zagranicznymi wczasami stały się wakacje w Polsce. Jednak tego lata, oprócz byczenia się pod polskim domem, udaliśmy się na czterodniowe tournee po węgierskich basenach. Wycieczka jakże udana, choć pełna niespodzianek. Największą z nich okazał się fakt, iż zamiast całego domu z trzema sypialniami, trzema łazienkami, i w ogóle i w szczególe, spędziliśmy trzy noce w jednym pokoju. A trochę nas było :P Piątka dorosłych (a jakby przeliczyć na kilogramy, to i pewnie szóstą osobę by z tego zrobił, hehe) plus dwójka dzieci w jednym pokoiku to troszkę ciasnawo :P No, a tych wczesnych pobudek to chyba mi wczasowicze nigdy nie zapomną :)
Warunki, powiedziałabym, spartańskie :P Ale jakoś przeżyliśmy, hehe. Jedynie co mnie martwi, to fakt, że po przebywaniu dwadzieścia cztery godziny na dobę z naszymi potworkami, Kamcia i Wiktor niestety szybko na dziecko się nie zdecydują :P
Rzut oka na słoneczniki z rozpędzonego samochodu:
W naszej hacjendzie! Ach, ta pościel z kory! :)
Aby uniknąć basenowego ścisku, z Krosna wyjechaliśmy w poniedziałek z samego rana. Naszym pierwszym celem było Tiszaújváros. We wtorek wybraliśmy się na cały dzień do Egeru, gdzie najpierw pozwiedzaliśmy miasteczko, potem pluskaliśmy się na basenach i dzień zakończyliśmy zwiedzaniem zamku i kolacją w pozdzamkowej restauracji "Macok" (POLECAMY!). Całą środę spędziliśmy na miejscowych basenach i grotach w miejscowości Miskolc. Tu bowiem znajdowała się nasza "rezydencja" :P Ostatniego dnia też nie zrezygnowaliśmy z basenowych kąpieli i zajechaliśmy do Nyíregyházy. Potem szybkie zwiedzanie Tokaju i przed północą wróciliśmy do Polski. Wszędzie było coś fajnego, więc ciężko powiedzieć, gdzie było najlepiej. Jeśli chodzi jednak o bilety wstępu, to najtaniej było w Tiszaújváros. A wcale nie gorzej niż na pozostałych basenach. Nawet powiedziałabym, że chyba tam właśnie podobało mi się najbardziej.
W Egerze:
Zabij mnie, a i tak po węgiersku nie zrozumiem... "Cipész" to "szewc", a "gyógyászatisegédeszköz-szakűzlet" to "sklep ze specjalistycznymi środkami medycznymi" :)
Skoków na ziemi węgierskiej zabraknąć nie mogło :P
Było tak gorąco, że nawet kot miał dość :) Tylko mu ogon wystawał!
Na basenach zbyt wielu zdjęć nie robiłam :P Niech nasze słoniny pozostaną dla nas :) Żeby jednak uwiecznić, że na węgierskich basenach byliśmy, dodałam kilka fotek z Egeru :)
Jak nie siano, to słoneczniki :P
Po prostu nie mogłam przejść (przejechać) obojętnie obok tych pięknych węgierskich słonecznikowych pól! A tu już Tokaj!
No i oczywiście, w każdym języku wino jakoś podobnie się nazywa, a po węgiersku to "bor" :) Na początku myślałam, że "bor" to "bar", lecz później zobaczyłam tę tabliczkę :P
Nic dodać, nic ująć! Polak, Węgier, dwa bratanki! Co prawda nie mieliśmy okazji sprawdzić czy do szabli i do szklanki, ale flagi mówią same za siebie!
Nie mogliśmy wrócić do kraju bez węgierskich przysmaków!
Tak jak niekończące były pola słoneczników, winogron i kukurydzy, tak niekończący się jest mój dzisiejszy wpis :P
Warunki, powiedziałabym, spartańskie :P Ale jakoś przeżyliśmy, hehe. Jedynie co mnie martwi, to fakt, że po przebywaniu dwadzieścia cztery godziny na dobę z naszymi potworkami, Kamcia i Wiktor niestety szybko na dziecko się nie zdecydują :P
Rzut oka na słoneczniki z rozpędzonego samochodu:
W naszej hacjendzie! Ach, ta pościel z kory! :)
Aby uniknąć basenowego ścisku, z Krosna wyjechaliśmy w poniedziałek z samego rana. Naszym pierwszym celem było Tiszaújváros. We wtorek wybraliśmy się na cały dzień do Egeru, gdzie najpierw pozwiedzaliśmy miasteczko, potem pluskaliśmy się na basenach i dzień zakończyliśmy zwiedzaniem zamku i kolacją w pozdzamkowej restauracji "Macok" (POLECAMY!). Całą środę spędziliśmy na miejscowych basenach i grotach w miejscowości Miskolc. Tu bowiem znajdowała się nasza "rezydencja" :P Ostatniego dnia też nie zrezygnowaliśmy z basenowych kąpieli i zajechaliśmy do Nyíregyházy. Potem szybkie zwiedzanie Tokaju i przed północą wróciliśmy do Polski. Wszędzie było coś fajnego, więc ciężko powiedzieć, gdzie było najlepiej. Jeśli chodzi jednak o bilety wstępu, to najtaniej było w Tiszaújváros. A wcale nie gorzej niż na pozostałych basenach. Nawet powiedziałabym, że chyba tam właśnie podobało mi się najbardziej.
W Egerze:
Zabij mnie, a i tak po węgiersku nie zrozumiem... "Cipész" to "szewc", a "gyógyászatisegédeszköz-szakűzlet" to "sklep ze specjalistycznymi środkami medycznymi" :)
Skoków na ziemi węgierskiej zabraknąć nie mogło :P
Było tak gorąco, że nawet kot miał dość :) Tylko mu ogon wystawał!
Na basenach zbyt wielu zdjęć nie robiłam :P Niech nasze słoniny pozostaną dla nas :) Żeby jednak uwiecznić, że na węgierskich basenach byliśmy, dodałam kilka fotek z Egeru :)
Jak nie siano, to słoneczniki :P
Po prostu nie mogłam przejść (przejechać) obojętnie obok tych pięknych węgierskich słonecznikowych pól! A tu już Tokaj!
No i oczywiście, w każdym języku wino jakoś podobnie się nazywa, a po węgiersku to "bor" :) Na początku myślałam, że "bor" to "bar", lecz później zobaczyłam tę tabliczkę :P
Nic dodać, nic ująć! Polak, Węgier, dwa bratanki! Co prawda nie mieliśmy okazji sprawdzić czy do szabli i do szklanki, ale flagi mówią same za siebie!
Nie mogliśmy wrócić do kraju bez węgierskich przysmaków!
Tak jak niekończące były pola słoneczników, winogron i kukurydzy, tak niekończący się jest mój dzisiejszy wpis :P
Komentarze (0):
Prześlij komentarz
Subskrybuj Komentarze do posta [Atom]
<< Strona główna